Człowieku, wyjdź na ulicę, przypatrz się, napełnij nozdrza bezwiedną trwogą niemowląt skazanych na rzeź. Bądź silny, nie płacz! Bądź silny, niech nie drży twe serce, tak byś mógł jasno i logicznie opisać choć najdrobniejszą cząstkę tego, co się wydarzyło w getcie w pierwszych dniach września roku 1942!... Biegną matki ulicami. Jedna noga obuta, druga bosa, włosy wpół uczesane, a wpół rozczochrane, opadła z pleców chustka wlecze się po ziemi. Wciąż trzymają w ramionach swoje dzieci i wciąż mogą je mocno tulić do wynędzniałej piersi, wciąż mogą całować ich jaśniejące twarzyczki i oczy. Jednak co będzie jutro, co będzie za godzinę? Mówi się, że jeszcze dziś zabierze się dzieci rodzicom. Mówi się, że już w poniedziałek będą wysłane, wysłane – dokąd?!
W poniedziałek wysłane, dziś odebrane. Tymczasem teraz, w tym momencie matki jeszcze trzymają dzieci w ramionach. Teraz dałyby dziecku wszystko, wszystko, co najlepsze – ostatni kęs chleba. Wszystko, co mają najdroższego... Dziś dziecko nie musi spłakane czekać godzinami, aż rodzice postanowią, że można mu teraz dać kawałek z jego 25-gramowej porcji. Dziś zapytają dziecko: „Może, kochaneczku, chcesz teraz chlebka?”... I to nie będzie kromka taka jak zawsze, sucha i bez smaku, ale, jeśli tylko zostało troszkę, to posmarowana margaryną... posypana cukrem, jeśli jest w domu, bo getto żyje dziś bez rachunku, dziś się tu nie waży ani nie mierzy.
Józef Zelkowicz, Tamte straszne dni