Menu

Roland Barthes

„[…] dochodzi ostatnia strata, jakiej doznaje mowa wskutek zapisania: chodzi o wszystkie te fragmenty języka, typu „czyż nie?”, które językoznawca powiązałby niewątpliwie z jedną z wielkich funkcji języka, z funkcją fatyczną albo interpelatywną; kiedy mówimy, chcemy, by rozmówca nas słuchał; pobudzamy jego uwagę przy użyciu pozbawionych sensu interpelatywów (typu halo, halo, czy pan mnie dobrze rozumie?); w tych skromnych słowach, wyrażeniach, tkwi jednak dyskretny dramatyzm: są to wezwania, modulacje – powiedziałbym, myśląc o ptakach: trele? – poprzez które jedno ciało szuka drugiego. I właśnie ów trel – niezgrabny, płaski, śmieszny, kiedy zostanie zapisany – gaśnie w piśmie. ¶ Z tych kilku uwag widzimy, że tym, co znika w zapisywaniu, jest po prostu ciało – a przynajmniej ciało zewnętrzne (przypadkowe), które w sytuacji dialogu kieruje w stronę innego ciała, równie słabego (albo oszołomionego), przekazy intelektualnie puste, których jedyną funkcją jest jakby schwytanie innego (nawet w prostytutywnym sensie tego słowa) i utrzymanie go jako partnera”. ¶ […] Możliwy jest oczywiście trzeci rodzaj praktyki językowej, którego z definicji nie ma w tych Dialogach: pisanie [l’écriture] we właściwym tego słowa znaczeniu, które wytwarza teksty. Pisanie to nie mowa, i takie rozdzielenie zostało w ostatnich latach uświęcone teoretycznie; ale pisanie nie jest też tym, co napisane, zapisem; pisać to nie znaczy zapisywać. To, co jest nazbyt obecne w mowie (w sposób histeryczny) i nazbyt obecne w zapisie (w sposób kastracyjny), czyli ciało, powraca w pisaniu, ale niebezpośrednio, umiarkowanie, w sposób stosowny, muzyczny, poprzez rozkosz a nie wyobraźnię (obraz). W istocie trzy rodzaje praktyki (mowa, zapisanie, pisanie) na swój sposób modulują ową podróż ciała (podmiotu) poprzez język: podróż trudną, krętą, zmienną, zaś szczególne zainteresowanie budzi dziś w związku z tym rozwój radia, a więc mowy zarazem oryginalnej i zapisywalnej, ulotnej i możliwej do zapamiętania. Jestem przekonany, że zapisane tu Dialogi mają wartość nie tylko ze względu na rozwijające się w nich informacje, analizy, idee i spory, obejmujące szerokie pole intelektualnych i naukowych aktualności; cechuje je również, tak jak je będziemy czytać, wartość różnicująca języków: mowa, zapisywanie i pisanie za każdym razem uwzględniają odrębny podmiot, a czytelnik, słuchacz, powinni przyjrzeć się temu podzielonemu podmiotowi, różniącemu się z uwagi na to, czy mówi, zapisuje czy wypowiada. ¶ Roland Barthes, Ziarno głosu, Wydawnictwo Eperons-Ostrogi, Kraków 2016
Roland Barthes (1915–1980), wszechstronny francuski interpretator kultury, w Mitologiach, jednej z pierwszych swoich książek (1957) zebrał komentarze do bieżącej rzeczywistości, pisane w latach 1954–1956. Tropi tam „mity codzienności”, jakie nieustannie produkuje „mieszczańska” społeczność. Obserwuje zjawiska ze sceny politycznej, artystycznej, literackiej, komentuje zdarzenia z dziedziny sportu, religii, kulinariów, gospodarstwa domowego. Ich trudno uchwytną rzeczywistość „pogłębia” ironiczno-sarkastyczną perspektywą wysokiej teorii. Mitolog, „łowca mitów”, wychwytuje ich mistyfikacje, pasożytnicze przesłanianie jednych znaczeń innymi, ich ideologemy, ucieczkę w fałszywą naturę. Mitolog Barthes, trzeba przy tym pamiętać, zwyczajem ówczesnych francuskich intelektualistów czyni to też z krytycznej, klasowej perspektywy. Obserwacje i interpretacje powszedniego życia zawarte w części pierwszej (Mitologie) systematyzuje semiologiczna część druga (Mit dzisiaj): nasza rzeczywistość nieustannie „obraca się w mit” w specyficznym sensie tego pojęcia. Dla autora mit nie jest jakąś fundamentalną opowieścią, lecz nową jednostką sensu nadbudowaną nad zwykłymi znaczeniami – może być rzeczą, fotografią, tekstem. Jest „mową” w jej najszerszym sensie „przekazu”. Od tego wczesnego rozpoznania mityczności naszego życia był już tylko krok do postrukturalistyczych symulaków, imitacji i irrealności. W tym sensie Mitologie są kanonem historii humanistyki II połowy XX wieku, a zarazem błyskotliwie, czasem anegdotycznie ukazaną panoramą współczesnej codzienności.
Fragmenty…, odniosły po ukazaniu się w 1977 roku niezwykły sukces rynkowy. Niezwykły i zaskakujący, bo to zakorzenione i w semiologii, i w literaturze dzieło profesora College de France Rolanda Barthes’a (1915–1980) stanowi niejakie wyzwanie wobec intelektu czytelnika. Zarazem jednak urzeknie go świeżością mówienia o sprawach miłości istotnych dla każdego. Książka ma strukturę słownika „pojęć miłosnych” (afirmacja, asceza, czułość, katastrofa…), z których każde stanowi pretekst do minieseju. Patronem jest Goethe między innymi z tego powodu, że autor Cierpień młodego Wertera, wokół których krąży myśl Fragmentów…, napisał swoją powieść, aby zaradzić osobistemu kryzysowi. Również u podłoża książki Barthes’a leży głęboko skrywany dramat osobisty. Być może to przydaje jej autentyczności, a dla „podmiotów miłosnych” jest źródłem inspiracji i cytatów. Fragmenty… wystawiano też na scenie zarówno we Francji, jak i w Polsce. Przede wszystkim jednak książka stanowi pomnik zmagania się naszej mowy z doświadczeniem miłości i odwrotnie. „Dyskurs miłosny” komponuje się mozolnie z fragmentów oświetlających doznania, by się rychło rozłożyć, rozpaść przy pierwszym nieopatrznym ruchu języka. Nie pozwala na budowę spójnej opowieści ani rozprawy, co unaocznia nam zarazem kruchą naturę wszelkiego ludzkiego dyskursu.
Jeśli literatura jest, jak mi się wydaje, w sposób zasadniczy zarazem sensem zadanym i sensem nadanym, Racine jest bez wątpienia największym francuskim pisarzem; jego geniusz tkwi nie tyle w cnotach, które kolejno przyczyniały się do jego sukcesu (bowiem etyczna definicja Racine’a stale się zmieniała), ile raczej w niezrównanie mistrzowskiej dyspozycyjności, która pozwalała mu utrzymywać się bez końca w obszarze zainteresowania dowolnego języka krytycznego. Owa dyspozycyjność nie jest cnotą podrzędną, wręcz przeciwnie – jest istotą literatury, wyniesioną do paroksyzmu. Pisanie to akt zachwiania sensem świata, stawianie pośredniego pytania, na które pisarz, sięgając po ostatni suspens, powstrzymuje się odpowiedzieć. Odpowiedzi każdy z nas udziela sam, wnosząc w nią swoją historię, swój język, swoją wolność; ze względu na to, że historia, język i wolność nieustannie się zmieniają, odpowiedź, jakiej świat udziela pisarzowi, jest nieskończona: nieustannie odpowiadamy na to, co zostało napisane bez względu na odpowiedzi, zaś sensy – kolejno potwierdzane, konfrontowane i zastępowane – znikają, choć samo pytanie pozostaje. Aluzja i asercja, milczenie dzieła, które mówi, i słowo człowieka, który słucha, oto nieskończone tchnienie literatury w nozdrza świata i historii. Racine doskonale obszedł się z regułą aluzyjności dzieła literackiego i dlatego angażuje nas w pełne odgrywanie asertywnej roli. Oznajmiajmy więc śmiało, każdy na rachunek swojej własnej wolności, prawdę historyczną, psychologiczną, psychoanalityczną lub poetycką Racine’a; wypróbujmy na Racinie, w imię jego milczenia, wszystkie języki, które podpowiada nam nasze stulecie; nasza odpowiedź nigdy nie będzie więcej niż ulotna, dlatego też może być pełna; dogmatyczni i odpowiedzialni zarazem, nie musimy jej chować za „prawdą” Racine’a, którą zdolne byłyby odkryć tylko (dlaczegoż to?) nasze czasy; wystarczy, że odpowiedź jakiej udzielamy Racine’owi angażuje, daleko poza nami samymi, każdy język, którym nasz świat rozmawia z sobą samym, i który jest zasadniczą częścią historii, którą sobie opowiada.
Roland Barthes (1915–1980), jeden z najważniejszych francuskich intelektualistów XX wieku, współtwórca semiologii, w tej książce napisanej po podróży do Japonii w 1970 roku stworzył dzieło podwójne jak japońskie pałeczki. Z jednej strony, oświadczając: „Wschód jest mi obojętny”, przeprowadził eksperyment myślowy z systemem znaków nazwanym umownie „Japonia”. Inaczej niż w naszym codziennym życiu nie ma tam mitów ani sensów, o które potykamy się na każdym kroku, jest natomiast to, czego nie mają zachodnie systemy: znaki są, ale nie znaczą. Za znakami nie stoją żadne ukryte sensy, wszystko jest takie, jakie jest. W tym miejscu pojawia się druga strona książki: impresyjny opis obserwowanej Japonii. Życie miasta, targ, kuchnia, teatr, malarstwo, haiku, uchwycone w swej „bezsensowej” realności, takimi, jakie się jawią obcemu widzowi, dają niezapomniany obraz japońskiej rzeczywistości. Ten może uboczny produkt zamysłu Barthes’a fascynuje jako rzetelna i paradoksalna „fenomenologia” systemu z założenia wymyślonego. „Imperium znaków? Tak, jeśli ma się świadomość tego, że znaki są puste i że rytuał pozbawiony jest boga”. Może i puste, ale jakiej urody pod piórem tak wrażliwego komentatora jak Roland Barthes!