Menu

Leszek Łysień

Tak! – czuły jestem, silny jestem i rozumny.– Nigdym nie czuł, jak w tej chwili –[…]    O Ty! o którym mówią, że czujesz na niebie![…] Jeżeli serce czułe było w liczbie zwierząt,Któreś Ty w arce zamknął i wyrwał z powodzi; -Jeśli to serce nie jest potwór, co się rodziPrzypadkiem, ale nigdy lat swych nie dochodzi; -Jeśli pod rządem Twoim czułość nie jest bezrządJeśli w milion ludzi krzyczącychNie patrzysz jak w zawiłe zrównanie rachunku, -                                                                     Tymi i wieloma jeszcze innymi słowami wykrzyczeć chce Konrad z III części Dziadów w twarz Bogu oskarżenie o nieczułość przy Jego wszechmądrości i potędze. Bóg nie kocha. Bóg rządzi. Jego imię to nie miłość, ale mądrość. Taki obraz Boga niesie w sobie Konrad, i to on jest powodem buntu jego i Gustawa z Dziadów części II i IV, wreszcie Ballad i romansów, i całego romantycznego ruchu. Wobec mądrości najwyższej stajemy pełni podziwu, onieśmielenia, bezmownego i paraliżującego zachwytu. Światło mądrości może jednak mrozić, można w jego promieniach zamarznąć na śmierć. Mądrość roz-sądza, ocenia, taksuje, daje rozumienie, ale nikogo nie ocala. Może wyzwolić z niewiedzy, ale nie z egzystencjalnej klęski, zapaści. To tylko sekta gnostyków wierzyła, że istnieje wiedza zbawcza, poznanie, które otwiera wrota Boga, daje wgląd w najgłębsze tajemnice wszechrzeczy, daje człowiekowi pełne uczestnictwo w bóstwie. Racjonaliści wszelkiej maści uważali, że Jezus to mędrzec, którego geniusz obdarzył ludzkość nowym systemem etyczno – religijno – filozoficznym. Odsłonił nowe drogi myślenia o Bogu i człowieku. Nic bardziej błędnego. Najbardziej fascynującą i pełną pasji intrygą (w znaczeniu ogarnięcia, porwania), w jaką może zostać wplątany człowiek, jest intryga miłości[1]. Ale tutaj cały żar intrygi, jej początek i dalsze perypetie wyłaniają się z Boga, spoza człowieka, choć nie bez niego. Konrad chce Boga – ognia, Boga, który ogrzewa, zapala, porywa. Kto jest blisko Mnie – jest blisko ognia - mówi apokryficzny Chrystus. Ciepło Boga oznacza Jego czułość. Czułość to bliskość. Pytamy, jaka jest bliskość czułości? Czy to tylko zetknięcie się dwóch naskórków, bliskość w przestrzeni fizycznej? Czym jest czułość Boga? Jak daleko sięga Jego bliskość? Wydaje się, że Ewangelia dokonuje przewartościowania wszelkiej możliwej bliskości, jaka staje się możliwa między Bogiem i człowiekiem. Przyjrzyjmy się słowu Mesjasz, które pojawia się w Ewangeliach w znaczących miejscach. Kim jest Mesjasz? Potocznie wiemy, że to pomazaniec, namaszczony, wybrany do specjalnego zadania, misji, ma uwolnić świat od zła, zapoczątkować erę pokoju, ziemskiego królestwa, poprowadzić do politycznego zwycięstwa narodu wybranego. To wszystko wpisane jest w konotację tego słowa. Wszak czujemy niedosyt, kiedy próbujemy te treści skonfrontować z Jezusem samym. Jaka jest bliskość Boga wobec człowieka w Jego Synu? Jest to bliskość Mesjasza. Mesjasz to zakładnik we mnie. Umiera zamiast mnie, za mnie, żeby mnie ocalić. Jest Ty, dzięki któremu moje ja dochodzi do głosu, wyłania się z otchłani pogubienia. To dzięki temu Ty rodzi się moje ja. Bez pierwotnego i uprzedniego Ty nie byłoby ja. Narodziny ‘ja’ w wyznaniu swoich przewin Boskiemu Ty kapitalnie pokazuje Psalm 50. Oto pogubione i rozbite, jeszcze niezborne ‘ja’: „Zmiłuj się nade mną Boże w łaskawości Twojej / według wielkiego miłosierdzia Twego zgładź nieprawość moją /obmyj mnie zupełnie z mojej winy / oczyść mnie z grzechu mojego”. W krzyku o ocalenie, o poskładanie rozbitej tożsamości, skierowanym do Boskiego Ty, rodzi się ludzkie spójne ‘ja’.
Zaraza nawiedzająca nas, narzuciła najbardziej nieludzki rygor umierania. Umiera się wedle jej potwornej logiki nie swoją już śmiercią, ale seryjną, mechaniczną. Istota ludzka w mroczności zarazy zostaje pozbawiona swojej indywidualności i niepowtarzalności. Pandemia zdaje się mówić i narzucać bezwzględnie jedno przesłanie: poza biologią i fizjologią nic nie ma, jesteś tylko strzępem rozrywanej przez wirusy i zainfekowanej materii. Kiedy zaraza grzmi bełkotem, milknie mowa, z której wybrzmiewa sens, choćby trudny i bolesny.
Są ludzie, którzy mają wyjątkowo ogromny apetyt na wiedzę absolutną, którzy mniemają, że odpowiedzi posiedli na wszelkie możliwe pytania, zwłaszcza te z wymiaru ostatecznego, bo cóż łatwiejszego (i ponętniejszego zarazem), niż wczucie się w rolę Boga (w końcu wiedza pociąga za sobą władzę, zaś władza stwarza taką wiedzę, która władzy sprzyja i ją legitymizuje). Oni układają katechizmy, wznoszą gigantyczne systemy dogmatyczne, nakazując pod karą ekskomuniki (a nawet i wiecznego potępienia) wierne, bezmyślne i bezkrytyczne posłuszeństwo tam zaklętym w formułę ostateczną i definicję zbitkom słów spojonych i oddzielonych znakami interpunkcyjnymi. Takie podejście schematyczne, bezduszne, urzędnicze, do spraw radykalnie człowieka angażujących i dotykających samego rdzenia egzystencji, budzi niesmak.
Ryzykiem jest, z punktu widzenia spokoju świętego i komfortu psychicznego, sięgnięcie po tekst Ewangelii, by w jej lekturze pogrążyć całą swoją istotę. Nie znajdziemy w niej ani upragnionego spokoju, ani wskazówek, służących prowadzeniu wydajnego, eksplozywnego życia. Ewangelia nie jest ku spokojowi. Jej przeznaczeniem jest niepokoić, wyrywać człowieka ze stanu ospałości, bezmyślności, sytego zwierzęcego zadowolenia. Ona prowokuje ruch myślenia. Tutaj wszystko naprawdę się zaczyna.