Nie sądzę by ktoś uwierzył, że takie to proste - siup! - i już jesteś na księżycu. Owszem, w marzeniach, fantazjach, baśniach i bajkach, co raz to się mówi. Gdzieś między złotym osłem, a śpiącym rycerzem, księżycowe wyprawy są równie niemądre jak samonakrywający się stolik. Kto uwierzy?
A jednak musiałem - nie pierwszy i nie ostatni raz - uznać swoją pomyłkę, choć w sumie nie tak wielką. W każdym razie podróż na księżyc, jaką urządziłem cudakowi, co go do mojego domu licho przyniosło, wypadła nader pomyślnie. I taki właściwie byłby koniec tej powieści. Ale gdzie jest jej początek? Tego właśnie nie umiem ustalić. Muszę więc sięgnąć do pamięci najgłębiej, jak się tylko da. Może tam będzie? - fragment
Najnowsza książka Henryka Wańka, która sam autor zapowiada tak:
Podaję, że ta powieść powstawała w latach 1992-2014, ale mówiąc ściśle, zacząłem ją pisać jako scenariusz filmowy w roku 1984 lub 85. Później, już bez myśli o filmie, wielokrotnie zmieniałem, dopisywałem, usuwałem jej fragmenty, aż razem z innymi szpargałami trafiła na dno mojej pamięci. Trafiłem na nią ponownie w roku 1992, od czasu do czasu znów przy niej majstrując. Około roku 1998 pokazałem ją dwóm pisarzom. Wiesław Myśliwski wyraził się o niej bez entuzjazmu. Marian Pilot był bardziej życzliwy. Ale chyba obaj nie mieli racji. Sporadycznie usiłowałem uczynić ją lepszą, mając jednak inne sprawy na głowie. Anonimowy recenzent Wydawnictwa Literackiego, przeczytawszy może dwie lub trzy kartki uznał, że jest to powieść pikarejska. Niech mu będzie. Ja bym powiedział, że to raczej baśń przyprawiona prawdą. Tylko, że obecnie jest ona czymś zupełnie innym niż wtedy. Czym? Proszę sprawdzić.