"Żelazne Trumny" okazały się na Zachodzie bestsellerem na miarę "Okrętu" Lothara-Güntera Buchheima. Werner obala jednak w swoich wspomnieniach mit prezentowany w tej książce, a powielany później w znakomitym zresztą filmie "Das Boot", o zdemoralizowanych załogach i upadającej w miarę upływu wojny dyscyplinie na pokładach okrętów.
Wielkość książki Wernera polega na tym, że nie zamyka się ona jedynie w opisie walk na morzu. Pokazuje ona w całej złożoności człowieka żyjącego pod nieustanną presją zagrożenia życia. Ten człowiek przed każdym patrolem żegna się w duchu z bliskimi, zostawiając instrukcje, co zrobić z jego rzeczami, gdyby już więcej nie powrócił do świata żywych. Z drugiej strony, w przerwach między rejsami czerpie z życia w dwójnasób, pokazuje, że nie jest tylko zaprogramowaną maszyną do zabijania, że też potrzebuje miłości, że kocha i nienawidzi. Werner rozczula, gdy zamawia frak u krawca, płacąc zdumionemu Francuzowi z góry. Nie chce bowiem pozbawić go zarobku, mając świadomość tego, że z następnego patrolu może już nie wrócić. Rozpaczliwie szuka miłości, ale nawet na niej ciąży klątwa wojny. To nie jest dobry okres na miłość. Nie ta epoka, nie ten czas.
Wspomnienia Wernera nie bez kozery porównywane są przez krytyków do "Na Zachodzie bez zmian" Remarque'a. I zapewniam Czytelników, że te porównania nie są tanim chwytem reklamowym. "Żelazne Trumny" w pełni na to zasługują.