Anonimowy użytkownik
25/09/2024
opinia recenzenta nie jest potwierdzona zakupem
Historia zaczyna się od regału. Początek zawsze jest ważny. Każda nitka ma gdzieś swój początek. Regał mieszka w Zamościu. Jest na wysoki połysk. Olgę Gitkiewicz bardziej zaciekawiła jego zawartość. Wysoki połysk skrywał matową zawartość. Jakby regał wypełniony papierami poszarpanymi na krawędziach, pomarszczonymi, suchymi i z przebarwieniami, miał być zwiastunem niepokojącej treści, która w mało którym momencie będzie gładka.Wszystkie te druczki opłat, protokoły, legitymacja związków zawodowych, świadectwo pracy czy książeczka zdrowia zasiały coś w autorce. Coś, co potem doprowadziło ją do tego, że odeszła z pracy w korporacji, by oddać się pisaniu tego reportażu. Człowiek czynu, bez wątpienia.Ten regał w nas zostanie, zacznie historię, która od tej pory będzie nosić nazwę „nitki". Nitki będą plątały się wokół losów rodziny autorki i śledziły losy Żyrardowa, do którego autorka również zdecydowała się powrócić.Zanim zajrzymy do regału, dowiemy się, że w 2014 roku portal Bezrobocie.org.pl zmienił nazwę na Rynekpracy.org. I to też jest mocny początek.„Szef ma paszport francuski i krew alzacką, do tego jest estetą. Zmęczony człowiek nazywa się Julian Blachowski. W kieszeni płaszcza ma rewolwer. Boli go brzuch."Krucjata po polskim rynku pracy rozpoczęła się wraz z antropologicznym spojrzeniem na pewien regał. Otwarta puszka Pandory będzie nas teraz transportowała w czasie. Nitki przeszłości będą się przewijać wraz z opowieściami teraźniejszości. Autorka zaczyna od Żyrardowa, gdzie się urodziła, i zaiste lepszego kontekstu do rozważań na temat bezrobocia znaleźć nie mogła. To tutaj „szumiała przędzalnia bawełny Karola Scheibera." Tutaj wykluło się miasteczko robotnicze, które uzależniło od siebie pracowników, dając im zaledwie albo aż tyle, by całe życie wiązali swoje życie z fabryką, nie szukając i nie pragnąc więcej niż to, co daje im Żyrardów, nie wyściubiając nosa poza granice własnego miasta.„Weg! - cedzi po niemiecku. Ostatnie słowo. I zaraz potem dwie kule. W ramię, w tors. (...) Tuż obok Ziemiańskiej jest apteka, tam go przenoszą, próbują ratować. Logiczne, ale bezskuteczne."Dzięki perspektywie z przeszłości, dowiemy się, że autorem terminu „bezrobocia" jako przymusowego braku pracy był angielski dziennikarz i ekonomista John Atkinson Hobson. Dopiero u schyłku XIX wieku. Zerkniemy do pierwszego kodeksu pracy, który swoje korzenie również ma w Żyrardowie. Tak, będziemy często wzdrygać się na traktowanie pracownika. Właściwie ten niewygodny temat i obrazy osiadły mi na ramionach od początku lektury i możliwe, że już nigdy ich stamtąd nie strzepie.„Powtarza, że musiał to zrobić. Kiedyś na Pawiaku zniósł tortury i wyrywanie paznokci. Koehlera prawie nie znał, ale znieść nie mógł. (...)Piszą o nim nawet poeci, pisze o nim nawet Miłosz. (...)Echo wystrzału Blachowskiego może grac długo."Tak. To jest reportaż, który jest kalejdoskopem krzywd. Nie mieni się pstrokatymi barwami. Sceneria kojarzyła mi się z rozpadem i rdzą. Bo na naszych oczach gnije w ludziach empatiach i pani Gitkiewicz bez osądu trafia w te najczulsze punkty, nie wydając wyroków na sprawców. Wędruje w czasie i przestrzeni. Z dusznych fabryk trafimy oczywiście do korpoświata i korposzczurów. Poznamy terminologię panującą w danych warunkach. Wysłuchamy relacji ciekawie dobranych ludzi. Znajdziemy się we Wronkach, w fabryce Amici. Przewędrujemy od uderzeń i ciosów wymierzanych w pracownika, po feminizację pracę, walkę o etykę, demonstracje z hukiem strzałów aż teraźniejszość zapuka do Szydłowca pod Radomiem, który jest współczesną stolicą bezrobocia w Polsce.W krzywym zwierciadle współczesnego rynku pracy przysłuchamy się dyskusji kobiet zastanawiających się nad tym, co jest odbierane jako kombinatorstwo - czy gdy dziecko jest autentycznie chore lepiej wziąć opiekę nad dzieckiem L4 czy urlop, żeby pracodawca nie groził nam zwolnieniem. Poczujemy ciężar rzucany na barki kierowcy - rozwoziciela, któremu jednocześnie rozkazuje się ugniatać ciasto na pizzę, trzeć ser, myc garnki i na końcu rozwozić produkt. Później „awansuje". Będzie prowadził ciężarówkę w nocy. W środek lasu. Za Wieluniem. Ze szczurzymi oczami wlepionymi w jego plecy. Następnie będzie woził knury. Dobrym Volvo. Pobieżnie Wam tylko powiem - nigdy już nie spojrzę tak samo na ciężarówkę wiozącą żywe zwierzęta.Pani Gitkiewicz nie bombarduje nas statystykami ani tkliwością. Reportaż chyląc się ku końcowi, wspina się na „wysokości". Trafiamy do działu „budownictwo", a tam ludzie spadają. Czasami nikt się nad nimi nie pochyla. W Jeleniej Górze mieszka ponad 87 tysięcy ludzi. Tyle samo uległo wypadkowi w pracy w 2016r. Pisać mogę wiele, a uwierzcie, że i tak do końca nie nakreśli się wszystkiego, co Gitkiewicz zawarła w tym reportażu. Pozornie nie jest obszerny. Temat może się wciąż wydawać nie wyeksploatowany i możemy mieć poczucie jakiegoś braku. Po kilku dniach od lektury rozumiem to uczucie. To nie brak, tylko świadomość, że tyle historii zostało jeszcze nie opowiedzianych. Książka ważyłaby wtedy przytłaczająco dużo. Gitkiewicz natomiast stosuje surowość. Zdania nie wiją się po kilka linijek. Służą jednemu celowi - mają opowiedzieć. W tej pozornej prostocie jest maestria językowa, która porusza do głębi i sprawia, że od takich reportaży odchodzimy z kolejnym bagażem przeżyć i przemyśleń. Fragmenty, które zdecydowałam się Wam tutaj oszczędnie cytować, to historia Juliana Blachowskiego. Nie dodam nic więcej, bo to trzeba przeczytać i poczuć samemu na swój sposób.„Są tacy, co mówią: Zrobiłbym to samo. (...)Proces kończy się po czterech dniach."