Menu

Gabriel Maciejewski

Książka ta ukazała się niegdyś pod tytułem „Dzieci peerelu”, wywołała sporo kontrowersji, bo opisuje zdarzenia i ludzi prawdziwych. Postanowiłem ją wznowić, ale w rozszerzonej formie, dopisałem dziesięć nowych opowiadań. Oto fragment jednego z nich: O tym, że coś się wydarzy latem roku 1982, wiadomo było już wcześniej. Można było wyczuć pewną niezwykłość w powietrzu, która podkreślona była ilością informacji dotyczących sportu pojawiających się w gazetach i w telewizji. O tym, że Polska zakwalifikowała się do mistrzostw, wiedzieliśmy po ostatnim meczu, rozegranym jesienią z drużyną NRD i wygranym 1: 0. Ja byłem znanym w klasie i na ulicy lewusem i teoretycznie piłka nożna nie powinna mnie interesować. Nie dało się jednak tak po prostu zrezygnować z emocji piłkarskich, one były po prostu zbyt duże i wielkie było napięcie, w którym oczekiwaliśmy na rozpoczęcie mistrzostw. I nie miało doprawdy znaczenia, czy ktoś jest sportowcem, czy nie, czy ma koordynację ruchową na zadowalającym poziomie, czy, tak jak ja, nie jest w stanie odróżnić prawej strony ciała od lewej. Liczyło się tylko to, co miało się wydarzyć latem w Hiszpanii. Dla mnie przygoda roku 1982 rozpoczęła się od kolekcjonowania zdjęć piłkarzy i całych drużyn, które publikował tygodnik „Panorama Śląska”. Rodzice kupowali ten tygodnik, a ja dewastowałem jego zawartość za pomocą nożyczek. Następnie wycięte zdjęcia zespołów piłkarskich przyklejałem w specjalnym zeszycie, który potem gdzieś się zawieruszył. Wszyscy mi tego zazdrościli, bo nie we wszystkich domach prenumerowano „Panoramę Śląską”. Później, tuż przed samymi mistrzostwami stałem się również posiadaczem pewnego wydawnictwa, które podniosło znacznie mój prestiż towarzyski, ale niektórzy koledzy, nie rozumiejąc najwyraźniej, jak ekskluzywne jest to wydawnictwo, obrazili się na mnie. Uważali bowiem, że powinienem coś zrobić, żeby oni także weszli w jego posiadanie. Oto przed mistrzostwami Krajowa Agencja Wydawnicza wypuściła na rynek, czyli do kiosków RUCH-u, broszurę wydaną na kredowym papierze, w której, w serii artykułów, opisana była historia mistrzostw świata w piłce nożnej. Nie można było tego tak po prostu kupić, jak w przypadku wielu innych wydawnictw, dostawało się ten rarytas spod lady. Ponieważ moja matka znała panią w kiosku, była z nią wręcz zaprzyjaźniona, mogłem mieć tę książeczkę, a inni nie. Nie myślcie sobie, że mam dziś z tego powodu choćby cień wyrzutów sumienia. Nic z tego, byłem i jestem do dziś bardzo zadowolony, że udało mi się zdobyć to cudo. Ocalało ono i przetrwało wszystkie przeprowadzki i domowe kataklizmy. Mam je do dzisiaj. Entuzjazm związany z mistrzostwami świata narastał i w końcu eksplodował w naszej grupie niespodziewaną zupełnie i bardzo ryzykowną decyzją. Postanowiliśmy zbudować sobie własne boisko. To było coś fantastycznego, bo w zasadzie od razu przeszliśmy od słów do czynów i nikt nie pękł, nikt się nie wycofał, nikt nie roześmiał się głupio i nie powiedział, że musi iść do domu, bo matka czeka na niego z obiadem.
Wbrew temu co podsuwa nam literatura historyczna, bazująca na brawurowych, ale fikcyjnych całkiem opisach operacji wojennych, Rakoczy rozpoczął swoją kampanię w środku zimy. Węgrzy przekroczyli granicę z Polską pod koniec stycznia. To jest dość dziwne, zważywszy że tą granicą były Karpaty, gdzie nie można było liczyć na jakiekolwiek ułatwienia komunikacyjne. Śnieg sięgał wojakom po pas, a oni maszerowali, ciągnąc za sobą tabory i konie. Rakoczy wkraczał do Polski jak po swoje, był bowiem całkowicie przekonany, że postanowienia traktatu rozbiorowego z Radnot wejdą w życie i on na ich mocy stanie się królem Polski rezydującym w Krakowie. Polska ta miała być państwem kadłubowym, pozbawionym Wielkopolski, sporej części Mazowsza, a także Rusi, że o Wielkim Księstwie Litewskim nie wspomnę. Nie miało to jednak dla Rakoczego znaczenia, albowiem on miał być królem, prawdziwym władcą w koronie na głowie, namaszczonym z łaski nie wiadomo w zasadzie kogo. Jak wielkim złudzeniem karmił się Jerzy II Rakoczy niech zaświadczą następujące fakty. Tuż przed rozpoczęciem wyprawy, która przecież musiała być przygotowywana od ładnych kilku lat, do Alba Julia stolicy Siedmiogrodu wyruszyli posłowie tureccy, z zamiarem zatrzymania całej imprezy. Tutaj się zatrzymajmy, dla nabrania oddechu i wyjaśnienia w czyim rzeczywiście imieniu występują posłowie tureccy, w XVII wiecznej rzeczywistości politycznej? Podobnie jak armia szwedzka pustosząca kraje katolickie, są oni reprezentantami interesów Paryża. Jeśli więc do Siedmiogrodu wyruszyli posłowie ze Stambułu, z zamiarem powstrzymania Rakoczego, to znaczy, że w roku 1657 można było już śmiało powiedzieć, że Rzeczpospolita została uratowana, a Paryż zmienia swoją politykę wobec protestantów i nie będzie popierał podziału katolickiego królestwa na wschodzie Europy. W rzeczywistości – hipoteza, którą niebawem wyłożę dokładniej – kwestie te były bardziej skomplikowane, pozostaje jednak faktem, że działania wojenne – drogie i nieefektywne wobec uporczywej postawy narodu szlacheckiego, nie przynosiły efektów politycznych. Ich eskalacja zaś mogła doprowadzić do nieprzewidzianych, katastrofalnych skutków, które odbiłby się niekorzystnie na polityce wszystkich mocarstw, także tych najsilniejszych. Karta którą zagrał Rakoczy była więc już blotką na samym początku nowego rozdania. Warto jednak dowiedzieć się, kto prócz samego Rakoczego traktował ją serio. O tym za chwilę, póki co wyłóżmy na stół figurę taką oto – nie karcianą bynajmniej, ale opisową – z chwilą kiedy rosną koszta wojny, nie ma takiego złudzenia, przekrętu czy manipulacji, której nie chwycił by się ponoszący największe koszta i odpowiedzialność gracz. I tak właśnie było z najważniejszym rozgrywającym wypadków toczących się w Europie środkowej od roku 1618 do końca lat siedemdziesiątych tego stulecia czyli Francją. Wysłanie posłów tureckich do Rakoczego, było jasnym wskazaniem, że ani Paryż, ani Stambuł, nie życzą sobie na razie wojny w Polsce i dobrze by było, aby król Szwecji, bohater licznych kampanii i bitew zrozumiał to wreszcie. Tego rzecz jasna nie można było wyłożyć wprost, tak jak nie można nikogo odzwyczaić od zgubnych nałogów za pomocą prostodusznych deklaracji. To jest polityka, a posunięcia polityczne muszą mieć swoją wagę i koloryt, muszą też być utrzymane w zrozumiałej dla wszystkich konwencji. Fragment rozdziału „Barwy kampanii”
Czy Żydzi w średniowieczu mogli nosić broń? Powszechnie uważa się że nie. W domenie publicznej jest jednak wystarczająca ilość artykułów naukowych, które demontują i dementują to przekonanie. Istnieli żydowscy fechmistrze, ale ich misje i działalność w przeważającej liczbie przypadków okrywa tajemnica. Badacze wymieniają za każdym razem te same nazwiska i przydomki, wskazują na tych samych ludzi, którzy należąc do społeczności żydowskiej, albo marrańskiej, odbywali niebezpieczne misje w dalekich krajach, wymagające specjalnych umiejętności w zakresie obchodzenia się z bronią, albo też ochraniali panujących nad kluczowymi europejskimi księstwami. Formuła jednak, przywołana na początku – Żydzi nie mogli nosić broni – jest od dawna przestarzała i nikt nie traktuje jej serio. Autor zaś pisząc tę książkę zastanawiał się czy w ogóle istnieli jacyś inni sławni fechmistrze poza żydowskimi. To nie wszystko. Inspiracją dla autora były nie tylko naukowe prace wydawane po hiszpańsku i po niemiecku, ale także – co stało się już pewną tradycją – literatura popularna, także współczesna. Dość wymienić tu, wydaną niedawno i wznawianą biografię Zawiszy Czarnego autorstwa Szymona Jędrusiaka. Powieść ta składa się z trzech tomów, a pierwszy z nich nosi tytuł Aragonia. Jędrusiak, lansowany na drugiego Łysiaka, przenosi Zawiszę wprost do XIV wiecznej Saragossy i czyni zeń mściciela żydowskich krzywd. Turniejowego pogromcę antysemitów, sprowadzonych na półwysep iberyjski z Francji. Podkreśla przy tym Szymon Jędrusiak, swoje zaangażowanie badawcze w pracę nad tą powieścią i wskazuje na jej autentyzm. Wszystko to bardzo zainspirowało Gabriela Maciejewskiego, który rozpoczął poszukiwania innych, podobnych przypadków, kiedy to prześladowane, społeczności żydowskie, posługując się chrześcijańskim (lub nie, bo Jędrusiak nie rozstrzyga jednoznacznie pochodzenia Zawiszy Czarnego), wojownikiem, wyrównują rachunki ze swoimi wrogami. Michał Radoryski
Pomysł, by napisać książkę o alchemikach zrodził się w mojej głowie dość dawno. Chciałem, co dla ludzi znających mnie już trochę jest jasne, by książka ta nie była oczywista. To zaś oznacza, że odszedłem od tradycyjnej formuły opisywania alchemii i skupiłem się na towarzyszących jej aspektach politycznych. Nie tylko na nich jednak. Alchemikiem jest bowiem dla mnie każdy kto potrafi przemienić mało wartościowe produkty w wielki majątek, lub wymyślić matematyczną formułę zwiększającą zyski lub zmniejszającą ryzyko straty kapitału. Oto skromna i nieoczywista książka o alchemikach, która zapewne zaskoczy wielu czytelników. Książka ukazuje się w serii z białą sową.
Pierwszy tom nowego cyklu Baśni jak niedźwiedź napisany został na podstawie pamiętników działaczy socjalistycznych i niepodległościowych. Spisywali oni swoje wrażenia i przemyślenia na temat urządzenia społeczeństwa polskiego, niepodległości i socjalizmu w stanie euforycznym, a także w poczuciu całkowitej bezkarności. To jest niesamowite i dziwne, że mając pod ręką, bo są to publikacje powszechnie dostępne, tak demaskatorskie treści, nikt jeszcze nie spróbował zmierzyć się z mitem socjalizmu jako jedynej drogi do niepodległości. Można powiedzieć, że nie dyskutuje się z faktami, a przecież socjalistyczna niepodległość stała się faktem. Oczywiście, że można, wszyscy dookoła kwestionują fakty, a mistrzami w tym są sami socjaliści. Wyjaśnijmy od razu, że książka ta nie jest nudnym wykładem socjologiczno-politycznym. Autor bowiem postanowił pokazać początki ruchu socjalistycznego na ziemiach polskich poprzez pryzmat kryminalno-obyczajowy. Zrobił to w dodatku, bez tak irytującego u innych autorów podejmujących tę tematykę, zachwytu nad światem przestępczym, jego hierarchiami i wyczynami.
Długo oczekiwany komiks autorstwa Tomasza Bereźnickiego według scenariusza Gabriela Maciejewskiego opowiadający o straszliwych miesiącach wiosny i lata roku 1527 kiedy to armia cesarza Karola V złożona ze sprotestantyzowanych Niemców, Hiszpanów i Włochów spaliła Stolicę Piotrową, mordując wielu jej mieszkańców.
Trzeci tom serii Baśń jak niedźwiedź. Socjalizm i śmierć. Tom ten w całości niemal poświęcony jest zamachowi na prezydenta Narutowicza i stawia to wydarzenie w innym niż znane dotychczas kontekście. Kilka rozdziałów poświęciłem socjalistycznemu gangsteryzmowi oraz postaci Józefa Łokietka. Swoje miejsce znalazła tu także historia przemysłu obronnego tworzonego pod odzyskaniu niepodległości, oraz afery z tym związane. Jak zwykle unikam oczywistych i wielokrotnie powielonych ocen postaci. Nie spodziewam się więc, że ktoś mi za tę książkę podziękuje. No, ale napisałem ją w zgodzie w własnym temperamentem, oceniając sytuację tak, jak ona rzeczywiście wyglądała. Nie ma tu miejsca na myślenie życzeniowe. Myślę, że niektóre wątki z tego tomu będą kontynuowane w kolejnych publikacjach, ukazujących się już poza serią Socjalizm i śmierć.
Najważniejsza zaś gawęda dotycząca jest „duchowości” Piłsudskiego dotyczyła momentu jego narodzin. Oto w pamiętnikach jego żony Aleksandry znajdujemy fragment, w którym mówi on o tym, że kiedy matka wydawała go na świat, w mroźny grudniowy dzień, nad domem Piłsudskich w Zułowie przeleciał duch Napoleona Bonaparte. Piłsudski powtarzał tę opowieść dość często i mawiał, że to dzięki temu iż duch Napoleona spojrzał nań w momencie narodzin, ma on te niezwykłe zdolności wojskowe. Pomińmy fakt rzeczywistych zdolności wojskowych Józefa Piłsudskiego oraz zdolności wojskowych w ogóle. Jest to mniej istotny aspekt sprawy. O wiele ważniejsze jest to, kto Piłsudskiemu ową gawędę podsunął i w którym momencie jego życia się to stało. Nie uzyskamy niestety odpowiedzi na to pytanie, ale pamiętać musimy, że Józef Piłsudski był młodzieńcem introwertycznym, skłonnym do zagłębiania się we własne emocje i łatwo ulegającym żywym i ekscytującym opowieściom. W czasach zaś, na które przypadła jego młodość, zjawiska metampsychiczne były codziennością i omawiano jest szeroko, najszerzej zaś w kołach sympatyzujących z socjalizmem. Gawęda Piłsudskiego o Napoleonie ma naprawdę ciekawy początek. Oto duch Bonapartego obudził się w swoim mauzoleum, w Pałacu Inwalidów w Paryżu i postanowił zobaczyć szlak, którym jego wielka armia zmierzała ku Moskwie. W tym celu pofrunął na Litwę, nie zważając na grudniowe niepogody i zimno. Duchy wszak nie odczuwają chłodu, a wicher pewnie je nawet ekscytuje. I wtedy właśnie lecąc nad dachami litewskich dworów zajrzał wprost w oczy maleńkiego Ziuka, i tchnął może nawet na niego, przez co ten nabrał cech zupełnie niezwykłych. Oczywiście, ktoś może sobie taką historię wymyślić i podawać ją potem towarzystwu przy kawie, ale w przypadku Piłsudskiego, było to uporczywe, momentami nachalne. Fragment rozdziału „O duchowości katolickiej, socjalistycznej i piłsudskiej”
Album, który oddajemy w Państwa ręce, jest pierwszą chyba w historii próbą przełamania i zanegowania obowiązującej narracji dotyczącej wypadków tak zwanej Nocy św. Bartłomieja. Zdecydowaliśmy się dokonać tej próby poprzez wydawnictwo ilustrowane, ponieważ obraz przemawia bardziej do emocji widza i komunikaty wyrażane za jego pomocą są bardziej klarowne. Autorem tego komiksu jest Hubert Czajkowski, znany naszym czytelnikom z serii albumów wydanych pod zbiorczym tytułem „Lux in tenebris”. Dziś Hubert rozpoczął nową serię, która mam nadzieję, nie zakończy się na trzech albumach, ale będzie znacznie dłuższa i opowiadać będzie o wypadkach z przełomu XVI i XVII wieku.
Tom zawiera 67 niezwykłych i nieoczywistych historii o polskich bohaterach, niezwykłych miejscach i wydarzeniach, nieznanych ogółowi lub takich które poszły w zapomnienie. Dla autora bohaterami są nie tylko żołnierze, konspiratorzy i politycy, ale także inżynierowie, literaci, właściciele kresowych majątków. Pasjonująca lektura dla czytelnika w każdym wieku. Idealna na prezent.
Pierwszy tom cyklu Kredyt i wojna opowiada historię herezji albigeńskiej w sposób całkowicie różny od wcześniejszych interpretacji. Autor nie zastanawia się nad zawiłościami doktryny katarów, ale wskazuje, że herezja to organizacja produkcji tkanin w epoce przedindustrialnej. Zanim bowiem wymyślono maszyny tkackie należało jakoś zorganizować produkcję. Tkaniny były najważniejszym towarem z średniowieczu, a także w czasach nowożytnych. Były też towarem produkowanym masowo i przez wszystkich pożądanym. Organizacja taniej produkcji tkanin to właśnie herezja. Tłem do tych rozważań jest oczywiście epoka należąca do najbarwniejszych w dziejach. Epoka krucjat, walki o Ziemię Świętą, rywalizacji potężnych zachodnich królestw – Francji i Anglii o wpływy na Wschodzie i na całym Morzu Śródziemnym. Autor Kredytu i wojny zdecydowanie opowiada się po stronie Kościoła i po stronie papieża, a także wspierającej w owym czasie Rzym dynastii Kapetyngów. Jednocześnie surowo ocenia politykę królów Anglii i cesarzy rzymskich z dynastii szwabskiej i brunszwickiej. Lektura jest bardzo dynamiczna, skrzy się kolorami, złotem i drogimi kamieniami, które nieodłącznie towarzyszą wielkiej polityce.